Marzenie o zobaczeniu „prawdziwej” Afryki zazwyczaj zaczyna się z jej wschodniej lub południowej strony. Zachodnia część kontynentu jest najmniej znana i nie ma co się oszukiwać uboższa w turystyczną infrastrukturę. Co dla większości turystów bywa mankamentem wpływającym na komfort zwiedzania dla zakochanych w matce kontynentów, wytrawnych podróżników, osób żądnych przygód i długo by jeszcze wymieniać to właśnie ta część jest najbardziej autentyczna. Jednocześnie do dziś pozostaje najmniej eksplorowana. Ceny noclegów nie są niskie, standard daleki od ideału, drogi zazwyczaj w kiepskim lub fatalnym stanie, ale za to nagrodą są niesamowite widoki, nieskażona cywilizacją natura i całkowity brak komercji połączony z minimalną ilością turystów. Ludzie są przyjaźni, uśmiechnięci od ucha do ucha i ciekawi przybyszów, których jest jak na lekarstwo. Podjęliśmy się z Tomasem Planka we dwóch pojechać terenowym autem z Gambii przez Senegal, Gwineę do Sierra Leone by wrócić do punktu wyjścia trochę inną trasą. Wynajęliśmy zatem poczciwego Jeepa Cherokee 4x4 w dieslu. Stara kilkunastoletnia, prosta konstrukcja sprawdzała się w naszej trasie bardziej lub mniej, ale miała pewne zalety. Brak elektroniki i wysoki prześwit idealnie nadawał się na lokalnych drogowych realiach. Ponadto w każdym miasteczku w Afryce potrafią zapewnić takim autom „należyty” serwis. A jak się okazało w trakcie naszej ponad trzytysięcznej kilometrowej trasy byliśmy częstymi klientami zakładów wulkanicznych.
Gambia to jedyny kraj przyjmujący czartery z Europy i pretendujący do listy wakacyjnego turystycznego raju. Większość przylatujących tu kończy jednak przygodę z zachodnią Afryką w barze hotelowym, pobliskiej plaży z leżakiem, względnie chadza się w paśmie turystycznym z nowo poznaną wakacyjną miłością życia. Pozostała część najmniejszego kraju na kontynencie afrykańskim znana jest ornitologom podglądającym ptactwo w parku narodowym Kiang West lub nielicznym, którzy zdecydują się pojechać w głąb interioru by zobaczyć np. hipopotamy na rzece Gambia w okolicach Georgetown (Janjanbureh). Jazda przez Gambie po głównej drodze należy do bardzo przyjemnych! Z pomocą międzynarodową zbudowano szeroką asfaltową drogę tzw. „Trans Gambia Highway” prowadzącą do wschodniego miasta Basse Santa Su. Kraj rozciąga się wzdłuż potężnej u swego ujścia rzeki Gambia. Źródła czerpie w Gwinei w masywie górskim Futa Djallon , by uciec przez wschodni Senegal, kierując się aż do Atlantyku na wysokości miasteczka- stolicy Bandżul. W miarę oddalania się w kierunku wschodnim maleje ilość stacji benzynowych, które często są po prostu sklepami, gdzie w butelkach sprzedawana jest benzyna bądź diesel. Trzeba pamiętać, by uzupełniać paliwo przy każdej okazji. Przygoda zaczęła się już od pierwszego noclegu w Basse. Postanowiliśmy uczcić z Tomasem początek wyprawy i poszliśmy do lokalnego baru na jedyne miejscowe piwo Julbrew. Ot tak na dobrą wróżbę, by czesko-polskiej tradycji stało się zadość. Jako, że życie w Afryce zaczyna się po zachodzie słońca naszła nas ochota na poznawanie kolejnych lokali, których jak się okazuje w Basse było jeszcze kilka. Zmęczeni długą jazdą, całodniowym słońcem wracaliśmy do hotelu na lekkim zmiękczeniu. Po dotarciu na miejsce na dziedzińcu stał duży kilkuset osobowy tłum, dookoła stoły pełne jedzenia oraz ochroniarze. Zaciekawieni co się dzieje postanowiliśmy się przebić przez rozbawionych i rozkrzyczanych Gambijczyków. Okazało się, że trafiliśmy na wiec wyborczy jednego z ważniejszych krajowych polityków Mama Kandeh. Powiedzieliśmy, że jesteśmy gośćmi hotelu, profesjonalistami z branży turystycznej i chcielibyśmy spotkać się z czołowym politykiem. O dziwo nasza prośba została wysłuchana oraz skierowano nas do pokoju, gdzie przyjęto nas na audiencje. Z planowanego pierwotnie uścisku dłoni zrobiła się dłuższa i spontaniczna debata na temat przyszłości Gambii i jej roli na mapie turystycznej dla Europejczyków. Nie wiem czy to gambijskie piwo czy wygadanie Tomasa, ale chwilami miałem wrażenie, że dostanie on jakąś lukratywną propozycje zagranicznego konsultanta ds. turystyki w Gambii. Oczywiście po wygranej przez owego kandydata w najbliższych wyborach..
Nasza droga do Gwinei dalej prowadziła przez senegalskie Casamance , region Koldy a konkretnie przez miasto Velingara. W okolicach znajduje się krater po uderzeniu meteorytu niewidoczny gołym okiem, ale widoczny na mapach satelitarnych. W Gwinei zatrzymaliśmy się w Koundara, które jest bramą do górskiego regionu Futa Djallon. O ile samo miasto nic specjalnego nie oferuje to sam region jest niesamowity. Znajduje się blisko parku narodowego Niokolo Koba współdzielonego w mniejszym stopniu z Senegalem. Sama droga do przygranicznej Koundary jest bardzo dobra. Granica zaś między Senegalem a Gwineą iście nazwijmy to afrykańska...Dwóch egzotycznych białych (nie Francuzów!) w aucie na gambijskich blachach w Senegalu nie zrobiło większego wrażenia. W końcu pewnie w ich głowach pozbywali się problemu wypuszczając nas z kraju. W Gwinei z kolei na dzień dobry niespodzianka. Kilku mundurowych uparło się, że musi nas konwojować do posterunku celnego. Oczywiście obowiązkowo i odpłatnie. Na posterunku wydano nam dokument ważny na cały kraj za dodatkową opłatą dwukrotnie większą niż w Senegalu. Ponadto nie wiedzieć czemu sprawdzano nam jeepa w poszukiwaniu nielegalnych diamentów. O ile zrozumiała byłaby procedura przy wyjeździe tak zupełnie nie rozumiałem jej na wjeździe do Gwinei. Senegal jako kraj prócz fosforytów i niewielkich zasobów złota nie ma znaczących dóbr pożądanych przez Zachód i Chiny. Sąsiednia Gwinea kipi zaś od ich nadmiaru.
Widoki Gwinei zachwycają od samego przekroczenia granicy. Piękne kolory ochry, laterytowe strugi ziemi w połączeniu z niewielkimi wzniesieniami i zielenią drzew dają się nam prowadzić do serca Zachodniej Afryki.
Początkowo poznajemy przedmurze regionu Futa Djallon. Droga prawie do samego miasta Labe jest całkiem znośna. Potem kończy się nagle asfalt i dalej zaczynają się schody a właściwie grudy i dziury. Kiedy jechaliśmy brakowało łącznika asfaltowego o długości 25km. Niby nic ale w przeliczeniu na czas to ponad dwie godziny ciągłego lawirowania, zwalniania, wszechobecnego kurzu, wertepów. Trasa to istna serpentyna z groźnymi zakrętami i zboczami skalnymi. Jak otworzysz okno leci pył jak zamkniesz to jeszcze bardziej gorąco. O klimatyzacji można pomarzyć, zresztą ilość laterytu na pewno by ją i tak zatkała. Zdarzyło mi się nawet zapłacić mandat 5 euro za brak zapiętych pasów bezpieczeństwa. Chcieli początkowo 20 euro, ale jak prawie wszystko w Afryce Zachodniej podlegało to negocjacji. Zawsze, kiedy to konieczne zapinamy je z Tomasem, ale na tej trasie bezpieczniej jest tego nie robić. Gdyby w aucie nagle urwało się koło na stromym zboczu to teoretycznie zawsze jest jakaś szansa wyskoczyć. Zderzenie zaś z pojazdem z naprzeciwka przy prędkości 5-10km/h to jak zderzenie dwóch pieszych na ulicy więc tu ryzyko poważnej kolizji niewielkie. W końcu dojechaliśmy do Labe i zakwaterowaliśmy się w hotelu. Labe jest stolicą górskiego Futa Djallon nad miastem króluje wielki meczet, który widoczny z bliska woła już o remont. Dookoła meczetu rozciąga się dosyć rozlane tradycyjne afrykańskie targowisko. Można kupić pyszne bagietki, owoce, świeże warzywa oraz skosztować grillowanego mięsa za grosze. Nam bardzo smakowało. Pamiątek typowych jak w Gambii czy Senegalu brak, bo za mało turystów. Jazda po uliczkach targowiska to wyzwanie dla każdego kierowcy. Dosłownie na milimetry trzeba się przeciskać i na pewno zapomnieć o estetyce zewnętrznej obudowy lusterek. Najlepiej chyba je złożyć, by chronić przed urwaniem. Futa Djallon to absolutnie nieodkryty przez masową turystykę skarb Gwinei. Majestatyczne wodospady, malownicze rzeki, górskie ścieżki idealne na lekkie i trudniejsze trekkingi. Wszystko skąpane w zieleni i soczystej przyrodzie. Wisienką na torcie jest komfort zwiedzania w ciszy, spokoju i bez nadmiernego hałasu tzw. „dzikich tłumów”. Gdyby to miejsce było w Europie, usłyszelibyśmy na pewno wszystkie najważniejsze języki świata. Tu wciąż mamy szanse na spokojną kontemplację i kameralność. Po zwiedzeniu regionu udajemy się dalej.
Czy jesteś zainteresowany udziałem w podobnej wyprawie z udziałem doświadczonego przewodnika? Jeśli spodobałaby Ci się podobna przygoda, daj nam znać poniżej w anonimowej ankiecie lub napisz nam swoje pomysły i pomysły w formularzu kontaktowym pod artykułem.