Kamil Juwa

autor

Wyprawy po zachodniej Afryce - Gambie/Senegal/Guinea/Sierra Leone

Naszym celem podróży było Freetown i jego plaże. Chcieliśmy sprawdzić jakie są możliwości turystyczne w kraju, który odbudowuje się po wojnie domowej zakończonej w 2002 roku. Najprościej byłoby jechać do stolicy Konakry. Zajmuje to jeden dzień. Z Konakry do Freetown kolejny dzień. Nie mniej to wydawało się zbyt proste. Udało mi się namówić Tomasa na małą modyfikację naszego planu podróży. Dwa miesiące wcześniej byłem w Gwinei autem i dojechałem do Konakry a nawet dalej dotarłem pirogą na archipelag „Los”. Dużą wadą tego miasta jest ogromny ruch i korki, które potrafią sprawić, że przez centrum jedzie się powiedzmy pół dnia. Poza tym w moim rankingu dużych miast gorącego kontynentu , które w swoim życiu widziałem jest absolutnie numer jeden w kategorii architektonicznej brzydoty. Bije na głowę nawet Kair, slumsy Johannesburga czy przedmieścia Kampali o senegalskim St Louis nie wspominając. Co prawda złego słowa nie dam powiedzieć na ofertę rozrywkową i gastronomiczną! Konakry jest w Afryce Zachodniej znane też jako bardzo ważne miejsce w świecie afrykańskiej muzyki. Spotkałem nawet jedną Holenderkę, która pojechała tam uczyć się gry na bębnach. Byłem na koncercie na żywo w jednej z knajpek nad morzem i muszę przyznać, że muzycy byli świetni a piwo podawano dobrze schłodzone. Z Gwinei pochodzi wielu muzyków łączących grę na korze, bębnach, tworzących jazz, afro blues i muzykę rozrywkową. Najsłynniejszy to Mory Kante ze swoim przebojem Yeke,Yeke wykorzystanym nawet w produkcji filmu The Beach z Leonardo Di Caprio. Notabene Mory Kante urodził się w rejonie Faranah gdzie zmierzaliśmy. Tak więc koniec końców wybraliśmy drogę w nieznane nam obu rejony. Jak się później okazało była to najlepsza możliwa decyzja.

Obraliśmy kurs na południowy wschód przez Mamou. Faranah sąsiadujący z Labe jest to region transgraniczny usytuowany między Mali na północy oraz Sierra Leone na południu. Droga na odcinku od stolicy do stolicy zajmuje cały dzień. Kolejna uczta dla oczu. Piękne masywy gór towarzyszą nam nieustannie. Ruch na drodze jest niewielki, dziur i wybojów za to wprost odwrotnie proporcjonalnie. Wybraliśmy leśną polanę na piknik, po drodze często się zatrzymywaliśmy podziwiając naturę oraz kolorowo ubrane, roześmiane dziewczyny, które dały się sfotografować. Z niedowierzaniem patrzyły na dwóch foté co w lokalnym języku soussou znaczy biały. Niedaleko od głównej drogi małe dziecko zaczęło płakać na nasz widok. Zapewne pierwszy raz w życiu zobaczyło białego człowieka na żywo. Tuż przed miastem łapie nas policja. Tu małe wyjaśnienie. Zatrzymywali nas w Gwinei dosyć często na rutynowe kontrole. Zawsze też kończyło się utartymi komendami. Proszę pokazać prawo jazdy, ubezpieczenie CEDEAO (taka zielona karta w Afryce Zachodniej kupiona jeszcze w Gambii) i prawo poruszania się po kraju laisser-passer kupowane na granicy każdego kraju z osobna. Do tego trzeba było pokazać apteczkę i to wszystko! Na koniec życzyli bonne route czyli po naszemu szerokiej drogi. Przed pierwszym wyjazdem do Gwinei nasłuchałem się strasznych historii o kontrolach policyjnych, łapówkach wymuszeniach a tu taka niespodzianka. Jak byli bardziej dociekliwi to na kontroli zawsze tłumaczyłem, że mój przyjaciel jest Czechem, ale też mieszka w Kenii. Ja jestem Polakiem, ale jednocześnie rezydentem sąsiedniej Gwinei Bissau i pomieszkuje sobie w Gambii. Jedziemy na wakacje do Gwinei i Sierra Leone. Nie jesteśmy Francuzami. Oboje pracujemy w branży turystycznej. Uff kropka.. Jednemu nawet tak się to podobało, że poprosił Tomasa o wizytówkę Go Africa. Po pełnym wyjaśnieniu co my robimy, już o nic nie pytali. Po prostu brali nas za białych Afrykańczyków. Nie byliśmy takimi zwykłymi foté. Na tej kontroli jednak było inaczej. Wyjątkowo nie poproszono nas o „zestaw obowiązkowy” tylko zaczęli dumać i oglądać auto z każdej strony. Od razu zbiegło się pełno dzieciaków. Za nimi starsi. Wyszedłem się przywitać i usłyszałem syk z opony. No cóż kolejna guma, bo w Labe dzień wcześniej też złapaliśmy. Pokazałem policjantowi, że powietrze ucieka a następnie kompletnie go zignorowaliśmy zajęci oglądaniem opony. Zdezorientowany coś krzyknął i zaraz zjawił się mechanik ze swoimi dziećmi. Nie zdążyłem dopalić papierosa jak koło było odkręcone a zapasowe przygotowane do podmiany. Policjant machnął finalnie ręką a z naszej maski zrobił sobie biurko i zatrzymywał kolejnych kierowców. Nawet widziałem, że przód naszego Jeepa przyczynił się do wystawienia pisemnego mandatu dla pechowego kierowcy ciężarówki.

Faranah jest jak większość miast Gwinei czyli chaotyczne, głośne, pełne straganów i sklepików. Najważniejszy dla nas jednak był spory wybór warsztatów wulkanizacyjnych pracujących do późna w nocy. I tak od jednego z nich od razu zaczęliśmy zwiedzanie. Zdecydowaliśmy się na centralnie położony obok restauracji pełnej klientów. W czasie konsumpcji od razu naprawiliśmy koło zapasowe. Dodatkowo w międzyczasie pojechałem moto-taksówką nabyć zimne lokalne piwo guiluxe. Swoją drogą wyborne w smaku. Hotel był całkiem znośny więc można było się wyspać przed najtrudniejszą trasą tej wyprawy. Kolejny cel do zrealizowania to przejazd do Makeni czyli trzeciego co do wielkości miasta w Sierra Leone.

Wstaliśmy wcześnie rano. Jeszcze nie było korków oraz harmidru wszechobecnych motorów. Ważne jest, by podróżować od świtu do zmierzchu. Zwłaszcza w takich częściach lub krajach Afryki, gdzie cywilizacja jeszcze nie dotarła. Zasady te kojarzą mi się jakoś w tym wypadku absurdalnie z białym szaleństwem. Jak jadę w Alpy naprawdę solidnie poszusować na snowboardzie to trzeba zacząć przygodę na stoku jak rusza pierwszy wyciąg i korzystać do ostatniego. W Afryce jest podobnie. Wyjeżdża się wcześnie rano, by jeszcze przed zachodem słońca dotrzeć do założonego celu. Prawdę powiedziawszy tego odcinka do Makeni baliśmy się najbardziej. I jak się okazało później była to prawdziwa przygoda. Niespodzianek zazwyczaj na trudnych trasach czyha wiele i w najmniej oczekiwanym momencie coś może się wydarzyć. Brak oświetlenia pojazdów, zły stan techniczny, lokalni idący wieczorem bez odblaskowych emblematów, zwierzyna na drodze, fatalny stan nawierzchni, potencjalni złodzieje grasujący po nocach, fałszywi policjanci, pustkowia… Lista zagrożeń jest długa. Afrykańczycy mocno wierzą, że w nocy budzą się demony. Nie chcieliśmy więc wchodzić sobie z nimi w paradę. Jedynym krajem, gdzie absolutnie nie boję się jeździć nocą jest Senegal, ale akurat tam spędziłem kilka lat życia i lepiej znam realia. Tomas z kolei poleca rwandyjskie, równe, wymuskane asfaltowe trasy. Tak czy inaczej Gwinea (sąsiednia Gwinea Bissau podobnie) nie należy z pewnością do pierwszej ligi prymusów w zakresie rozwoju infrastruktury drogowej. No chyba że mamy na myśli anty-ranking. Pierwsze niepowodzenie jakie nas spotkało zaczęło się już mijając most na Nigrze, za rogatkami Faranah. Zamiast jechać główną drogą do przejścia za Kalede/Sandeniah do Kalyereh i dalej do celu, czyli do miasta Makeni coś nam się w mapach i głowach pomieszało. Kupiłem wcześniej francuski przewodnik o Gwinei co mgliście naprowadzał nas do wybranego przejścia. Obranie innej dalej położonej na południe trasy z Gueckedou do Kenemy wydawało się nam zbyt czasochłonne. Zresztą w Labe rozmawiałem ze starszym Francuzem co jeździł często po obu krajach i narzekał bardzo na ten odcinek.

Sprawdzaliśmy mapy Googla a te wydawały się nam nie dosyć precyzyjne. Kolejny powód to, że musielibyśmy się cofnąć, czyli powtórzyć trasę z poprzedniego dnia. A to groziło potencjalnym spotkaniem z policjantem co zrobił sobie z naszego auta przenośne biuro do wystawiania mandatów. Zapytałem jakiegoś przypadkowego chłopaka na motorze jak najprościej i najszybciej dojechać do granicy ze Sierra Leone. Ten zaoferował się, że nam tę drogę pokaże. Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem, który skręcił w jakąś wioskę i przeprowadził meandrami lokalnej zabudowy.

Potem wyprowadził na niezły z pozoru laterytowy odcinek. Dostał banknot za fatygę i życzył miłej drogi. Z GPS wynikało, że w linii prostej do granicy mamy około 40 kilometrów. Patrzymy na licznik i jedziemy też 40km/h. Jeszcze wtedy wiał przyjemny chłód przez nasze otwarte okna. Godzina wczesna, humor nam dopisywał a z matematyki wynikało, że za godzinkę będziemy po drugiej stronie. Nic bardziej mylnego…Tu liczbowe wyliczenia i hurraoptymizm okazały się błędne. Droga się zwężała coraz bardziej a tempo 20km/h pojawiało tylko na najlepszych odcinkach. Nagle 15 km/h stało się wyśrubowaną normą. Jakoś dojechaliśmy do wsi Songoyah leżącej około 7km w linii prostej od granicy. Zobaczyliśmy tam celny posterunek policji. Była godzina 10 rano. Starszy policjant w mundurze chyba pamiętającym jeszcze moment dekolonializacji Gwinei odebranej z rąk Francuzów zatrzymał nas i zaprosił do siebie. Poprosił o nasze paszporty. Zamiast wbić nam jedną małą pieczątkę jak Senegalczycy i pozbyć szybko ze swojego kraju to ten chciał się wykazać znajomością kaligrafii. Szło mu całkiem nieźle. Ręcznie na całej stronie po francusku rozpisał naszą krótką wizytę. Brzmiało to mniej więcej tak. W dniu takim i takim w miejscowości granicznej Songoyah, przed lokalna policji zarejestrowano przejazd w kierunku Sierra Leone . By nabrało podwójnej mocy prawnej, koniecznie jeszcze przystawił normalną pieczątkę z napisem „Police” i coś tam jeszcze. Wydawało się, że chciał z nami dłużej pogawędzić, ale udało się nam go przekonać musimy jechać dalej, bo droga długa. Ma się rozumieć w czasie, bo bynajmniej nie w kilometrach. Funkcjonariusz ten jak każdy inny policjant spotkany w Gwinei życzył miłej jazdy. Z pewnością w życiu dużo przeżył, bo naszą obecność na przejściu potraktował z niezwykłą kindersztubą i zarazem rutynowo. O dziwo nawet nie zasugerował na koniec, że żąda gratyfikacji za swój odręczny wpis do naszych paszportów. Pomijając kolejne przeszkody drogowe w sumie to nie wiedzieliśmy na prawdę, gdzie jechać. Od posterunku drogi nagle przeszły w dróżki i zaczęły rozwidlać się w licznych nieznanych nam ani Google kierunkach. Naszą uwagę przykuł ruch jednośladów w kierunku lasu. Mniej więcej z GPSem azymut się zgadzał więc zaryzykowaliśmy. Po drodze nieoczekiwanie przy jakimś polu zatrzymuje nas grupa wojskowych. Dookoła grupka kilku cywilnych i parę dzieciaków. Wszyscy na motorkach lub obok motorków. Dla odmiany od wcześniejszego starszego policjanta ci byli mocno zdziwieni naszym widokiem i kazali wysiąść z auta. Natychmiast zażądali paszportów. I tu mała niespodzianka. Przeciętny Polak i Czech ma mgliste pojęcie, gdzie leży pogranicze Gwinei ze Sierra Leone. Ten dowódca nie wiedział też absolutnie co to Polska i Czechy. Oglądał paszporty, wizę, inne wizy oraz wpis na całej stronie z jego rodzinnych stron. Chyba dokumenty nasze mu się spodobały, bo ani myślał je nam zwrócić. My zresztą też nie zdawaliśmy sobie sprawy, gdzie dokładnie jesteśmy i co on będzie dalej chciał. Wyszedłem więc ni stąd ni z owąd z idiotyczną inicjatywą. Cofnąłem się do auta i zabrałem dużą paczkę cukierków „mamba”. Powiedziałem, że w Czechach i w Polsce jak się spotyka nieznajomych na szlaku to mamy taki zwyczaj by osłodzić im dzień. Wręczyłem mu pakę słodyczy. Uśmiechnął się po raz pierwszy i jedyny, oddał paszporty, podał rękę i znowuż życzył jak każdy „bonne route”.

Wciskaliśmy się naszym Cherokee między drzewami, aż nagle gdzieś w środku niczego kolejna kontrola i szlaban. Jeszcze z mapy wynika że do Granicy ze co najmniej 3 może 4 kilometry. Zdziwienie na widok dwóch białych w aucie gambijskim tego ostatniego służbisty po stronie gwinejskiej, było największe. Kazał nam czekać. Zaczęło nam się mocno nudzić. Czas bije. Minęła już godzina 12.00. Upał sięgał grubo ponad 30 stopni i ruchy kolejnego jegomościa w mundurze były adekwatne już do temperatury otoczenia. Na szczęście papiery go nie interesowały. Jego w sumie chyba w tej spiekocie też już niewiele wzruszało. Tomasa na pewno interesowało drugie śniadanie i małe zimne piwo. Mnie jakoś zainteresowało też to co Tomasa , ale w odwrotnej kolejności. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że w Afryce najgorszy jest pośpiech i okazywanie irytacji. Oni zawsze mają czas. Tak więc stoimy i zajadamy pomarańcze, których kupiliśmy w Labe cały worek. Wybawił nas nieoczekiwanie jakiś pan na motorze jadący z przeciwnej strony. Zatrzymał się przed szlabanem i zatrąbił. Mundurowy podszedł i zaczęli się witać. Leniwym ruchem ręki podniósł szlaban, ale patrzymy a panowie dalej kontynuują rozmowę. Wrzuciłem więc jedynkę i nieśmiało pojechałem do przodu. Nawet nie zareagowali zajęci dalej powitaniami afrykańskimi. Dalej już tylko Sierra Leone.

Błądzimy gdzieś po lesie drogi na mapie nie ma. My natomiast jeździmy między drzewami tam, gdzie w miarę szeroko i jest jakaś ścieżka od jednośladów. Nagle Tomas krzyknął zobacz chyba już minęliśmy granicę, bo telefon lokalizuje nas już po stronie Sierra Leone! Zdecydowanie narzucenie granic w Afryce w obecnym kształcie to najgłupszy wymysł białych kolonizatorów. Pomijając już niesprawiedliwe podziały, odcinanie od siebie rodzin i nierespektowanie ziem grup etnicznych i ich rodzin. Dojeżdżamy do jakiegoś domu w środku leśnej polany. Na dachu wisi flaga Sierra Leone. Nikogo w zasadzie na podwórzu nie ma. Nieoczekiwanie wychodzi facet na oko 30 lat bez koszulki w spodniach moro...Ciąg dalszy w następnej części

TERMÍNY A CENY EXPEDICE ZÁPADNÍ AFRIKA ZVEŘEJNÍME JIŽ BRZY

Máte zájem se podobné expedice za účasti zkušeného českého průvodce zúčastnit? Pokud Vás podobné dobrodružství láká, dejte nám to prosím vědět níže v anonymním dotazníku a nebo nám napište svoje nápady a představy do kontaktního formuláře pod článkem.

 

 

3. 6. 2024

Jirka Kolbaba s námi na migraci v Keni i na Kilimandžáru!

Pozvání do Afriky od fotografa a cestovatele Jirky Kolbaby

22. 1. 2024

eTA do Keni

Popis podání žádosti eTA do Keni od 01/2024

12. 12. 2023

Keňa ruší víza pro turisty. "Cestování do naší země je jako návrat domů."

Keňský prezident William Ruto během 60. oslav státního svátku Jamhuri oznámil, že zahraniční turisté bez ohledu na státní příslušnost nebudou potřebovat víza. Tím se země ještě více otevře návštěvníkům.

Kontaktní formulář

Stránky jsou chráněny službou Google reCAPTCHA
ochrana osobních údajů a smluvní podmínky.