Spojrzał na nas i na nasze auto i stwierdził, że pograniczników tu nie ma. Był tylko ten jego punkt quasi wojskowy, stanowiący rozpadającą się chatkę. Zobaczył nasze paszporty, ale w sumie interesowały go pieczątki i wizy innych krajów. Leniwie spojrzał na bagaże po czym życzył miłej podróży. Powiedział, że właściwy punkt kontrolny będzie w miejscowości Kabala. Na pytanie, ile tam się jedzie stwierdził cały pełny dzień jak się uda. Z mapy wynikało nam do przejechania ok 90 km. A było już popołudniu. W Europie taki dystans to nawet niecała godzina jazdy. Po afrykańskich bezdrożach to niestety jest tak szybko jakbyśmy jechali rowerem. Na pocieszenie zostało nam to, że wiodła tylko jedna droga. Gorzej byłoby, gdyby okazała się nieprzejezdna. I faktycznie miejscami wątpiliśmy z Tomasem czy uda się spokojnie dojechać jeszcze tego dnia na jakiś normalny nocleg. Prędkość zbliżała się czasem do zawrotnych 15-20 km/h po czym nagle trzeba było omijać niespodziewane przeszkody drogowe. Po ponad 3 godzinach od granicy udało nam się dojechać do pierwszej większej miejscowości w Sierra Leone czyli do Falaby. Cud, że nasze auto się nie zepsuło. W sumie jadąc ciągle przez las wszystko zlewało się jakąś zieloną masę roślinności, nie było ani miejscowości ani żadnych śladów cywilizacji. Zaburzona też była perspektywa dystansu jaki pokonywaliśmy. Gdyby zepsuł nam się jeep praktycznie zero szans na pomoc. Spotkaliśmy tylko jednego Land Cruisera nalężącego do jakieś misji medycznej, ale panowie sami nie znali drogi do Kabala. Sąsiednia Gwinea zdecydowanie jawiła nam się jako bardziej komfortowa.
W Falabie zatrzymał nas policjant, który ogromnie ucieszył się na nasz widok. Okazał się być szefem komisariatu a także wyjątkowo miłym i uczynnym człowiekiem. Tomas żartował, że pewnie pamięta czasy, kiedy w Sierra Leone był dobry klimat na turystykę, czyli do czasów wybuchu wojny domowej. Dziś kraj jest na szczęście spokojny, koszmar wojny minął a ludzie chcą normalnie żyć i się rozwijać. Niemniej turystów ciągle brak. I pewnie długo jeszcze ich w nadmiarze nie będzie. Tomas widząc jego przyjazne nastawienie do nas od razu zagadał. Nie mamy lokalnych pieniędzy. No problem załatwię wam wymianę. Potrzebujemy kartę sim z internetem. No problem załatwię wam punkt, gdzie można ją kupić. Musimy coś zjeść no problem…Tak więc nasz bezproblemowy zbawca w osobie policjanta wsiadł do naszego auta nakierował do jakiegoś straganu, gdzie wymieniono nam dolary na miejscowe leone. O ile w Gwinei łatwiej rozmienia się euro czy franki CFA tak tu króluje dolar i to najlepiej w najwyższym nominale. Wtedy można uzyskać wyższy kurs. Tak więc rozmieniliśmy pieniądze, kupiliśmy lokalna karte sim z pakietem internetowym. Jeden punkt obok drugiego. Karta niestety była rozmiaru standardowego a my mieliśmy wejścia nano sim. Mówimy, że nie pasują. No problem wytniemy nożyczkami i będzie pasować. W asyście 2 pracowników noszących reklamę Orange na T-shirtach i tnących nożyczkami pożądany rozmiar w ciągu paru chwil mieliśmy lokalną walutę i dostęp do sieci, która o dziwo całkiem normalnie jak na afrykańskie warunki działała. W mieście trwała kampania wyborcza więc się przyglądaliśmy, jak wyglądają tamtejsze wiece wyborcze. Zjedliśmy obiad w postaci bananów, które dostaliśmy jako bonus do wymiany. Później we Freetown okazało się, że kurs był najwyższy możliwy w danym dniu i nikt nas nie oszukał. Nasz policjant stwierdził, że mamy pecha, bo migration officer wyjechał do Kabali. Sam nie może nam zatem przybić pieczątki, bo tamten ją zabrał ze sobą, ale obiecał, że jakoś nam pomoże się tam dostać. Dla niego wszystko ze szczerym i rozbrajającym uśmiechem na twarzy było „no problem”.
Po drodze miało być sześć check pointów i droga później zrobiła się zdecydowanie lepsza. Szef posterunku napisał odręcznie nam swoisty list żelazny. Jak stwierdził nigdy nie pamięta przypadku by ktoś z Europy przekraczał granicę tam, gdzie myśmy to zrobili. Dodatkowo uznał nas za pierwszego Czecha i Polaka, którym się to udało. Na kartce papieru napisał, że panowie Tomas Planka i Kamil Juwa stawili się (w domyśle z ważną wizą wydaną w Gambii), ale nie było immigration oficera zatem muszą udać się do Kabali celem dopełnienia formalności wjazdowych. Proszę o usprawnienie ich przejazdu. Dopisał na końcu swoje stanowisko służbowe oraz swój numer telefonu. I jak się okazało na każdym punkcie kontrolnym inni policjanci już wiedzieli, że się zbliżamy, bo jeszcze podzwonił do wszystkich znajomych, łącznie z immigration oficerem, który czekał na nas w Kabali! Oczywiście zwyczaj afrykański nakazuje gratyfikację za taką przysługę. Co więcej Tomas wymyślił sobie na koniec zimne piwo a było już przed 16ta i temperatura wynosiła wciąż ponad 30 stopni w cieniu. O dziwo komendant kazał nam siedzieć jeszcze 5 minut na posterunku i przyniósł 4 zimne puszki, jak stwierdził na drogę…Po dojeździe do Kabali i załatwieniu pieczątek wjazdowych do Sierra droga do miasta Makeni była już asfaltowa i jechaliśmy 90km/h.
Kompletnie zaczął zmieniać się krajobraz za oknem na bardziej górzysty i jakby roślinność też się zaczęła różnic od tego co mieliśmy do popołudnia. Dojechaliśmy już w nocy do hotelu i po zjedzeniu kolacji oraz zabezpieczeniu auta poszliśmy używając popularnego tam moto taxi zwiedzać knajpy trzeciego co do wielkości miasta kraju. Zaczęliśmy od wieży zegarowej i okolic. Potem dalsze zakątki w okolicach dużego centrum handlowego. Wszędzie było bezpiecznie, wszędzie serwowali nam zimne piwo i w każdym lokalu stanowiliśmy nie lada atrakcję jako turyści. Skończyliśmy zwiedzanie w sympatycznym lokalu, gdzie na ścianie wymalowano ogromny mural z Nelsonem Mandelą. Następnego dnia udaliśmy się równą droga do stolicy Freetown.
Rano zaliczyliśmy jeszcze na rogatkach większy sklep spożywczy. Zaopatrzenie prawie jak w Europie a większość produktów z importu. W Zachodniej Afryce jest bardzo dużo Libańczyków, którzy od zawsze parali się biznesem. Ten punkt handlowy, jeśli chodzi o właściciela nie był wyjątkiem. Tak więc niezbędne żywnościowe zakupy były udane i dla pewności wymieniliśmy jeszcze po setce zielonych. Od Makeni kolejny raz nastąpiła zmiana krajobrazu. Inna sprawa, że jechaliśmy już z prędkością około 100km/h-120km/h więc była to miła odmiana od wcześniejszej mordęgi przez las i dziury w dalekiej od cywilizacji ,dziewiczej drogi pośród gęstego lasu palmowego. Raz zatrzymano nas by rzucić okiem na papiery i przy okazji kilku sprzedawców zaoferowało z miejsca swoje produkty.
Nabyliśmy lokalny specjał chipsy robione z Jack Fruit czyli z owocu chlebowca. Kupiliśmy też i surowy owoc, ale nie był tak smaczny jak wspomniany przysmak. Inny chłopak chciał nam sprzedać żywego koguta jednak zdecydowanie na ten moment nie szukaliśmy trzeciego kompana do podróży. Przed wjazdem do stolicy były bramki skanujące tablice rejestracyjną i oczywiście trzeba było zapłacić za przejazd drogą szybkiego ruchu. Zdziwiłem się mocno, że naszą gambijską tablicę rejestracyjną urządzenie odczytało bezbłędnie i jeszcze numer wydrukował się na pokwitowaniu. Widać postęp , technologia i kamery nie oszczędzą żadnego miejsca na ziemi. Zaczęły też pojawiać się coraz to bardziej luksusowe auta. Na przedmieściach Hastings zatankowaliśmy na stacji Total. Bardzo miła obsługa, standard podchodził pod europejski a i asortyment całkiem spory. Kolejne zaskoczenie, bo Sierra Leone kojarzyła nam się jako kraj kompletnie zrujnowany bądź pozbawiony dóbr wszelakich a tu od drugiego dnia widać jak szybko biegnie czas zmian wokół jego stolicy. Mimo że ponad 70 procent populacji żyje poniżej progu ubóstwa rozwarstwienie społeczne zaczyna być już mocno dostrzegalne. Tradycyjnie też dla całej Afryki subsaharyjskiej od końca wojny domowej krzywa demograficzna wystrzeliła do góry. Praktycznie jest już kilka milionów ludzi co urodzili się po wojnie zakończonej w 2002 roku. W pierwszych 3 latach od zakończenia konfliktu przybyło milion obywateli. Część z nich ma już nawet własne potomstwo. Średnia wieku społeczeństwa to zaledwie 23 lata.
Kiedy dotarliśmy do naszego hotelu nastało kolejne zaskoczenie nie chcieli nas zakwaterować w pokoju dwuosobowym typu twin. Dwóch mężczyzn nie może u nas spać w jednym pokoju… Nie i koniec! Proszę wykupić dwie jedynki. Zresztą w Gwinei było niekiedy podobnie. Pokój dwuosobowy to duże łóżko a nie dwa pojedyncze. Gambia i Senegal, mimo że są muzułmańskie w ponad 95% są jednak bardziej liberalne w kwestii kwaterunku niż Sierra Leone, gdzie muzułmanów jest około 70%. Tam są liczne hotele posiadające pokoje z oddzielnymi łóżkami. Kolejne dni zwiedzaliśmy miasto i okolice nie zapominając o jego największych urokach, czyli pięknych plażach, które przed wojną domową przyciągały między innymi Francuzów, Brytyjczyków, Amerykanów a także przeróżnych celebrytów. Po dawnej świetności zostało nawet molo z lądowiskiem dla helikopterów na plaży Tokeh. Mówiono nam na miejscu, że bogatsi turyści wynajmowali sobie z lotniska transfer prosto do hotelu właśnie takim środkiem transportu. Do 1991 roku kraj przyjmował 100 tyś. turystów rocznie. A konkretnie plaże miasta Freetown i to tylko od listopada maksymalnie do maja, bo później nastaje obfita pora deszczowa. W odróżnieniu od dawnego luksusowego ośrodka drewniane molo do dzisiaj jeszcze się zachowało i wygląda z daleka całkiem znośnie. Nie mniej na pełny spacer po nim z Tomasem się nie odważyliśmy. Tak na marginesie pamiętam pierwsze kolorowe reklamy telewizyjne w Polsce po upadku komunizmu. Szczególnie popularną był batonik Bounty z przewodnim hasłem „smak raju”. Jedną z serii tych kultowych odsłon kokosowego smakołyku z końcowym hasłem „Taste of Paradise” kręcono właśnie w Sierra Leone! Można by rzec ówcześni turyści przybywający helikopterem na białe plaże Freetown w otulinie gór i pięknych drzew palmowych trafiali prosto do raju. Dla przypomnienia link do niej
Obecnie na miejscu wymagający przyjezdni mają do dyspozycji kilkuletni 5 gwiazdkowy hotel The Place Beach Resort , który na pewno spełni wysokie oczekiwania. Dla Tomasa i dla mnie najpiękniejsza zdecydowanie była plaża tuż za Tokeh znana na świecie jako River No2. Ogromne wrażenie wywarła Bureh z klimatem surferskim , pysznymi rybami i sielankową atmosferą. Mniej na tle pozostałych podobała się nam Lakka Beach mimo, że miała niezłą jak na lokalne warunki infrastrukturę.
Miasto Freetown rozciąga się na wzgórzach i pokusiłbym się o stwierdzenie, że to trochę taki zachodnioafrykański Kapsztad a nawet nieco pod pewnymi względami przypomina brazylijskie Rio. W tej części zachodniej Afryki wody Oceanu Atlantyckiego są już ciepłe, przez cały rok i widoczność zdecydowanie większa niż na archipelagu Los w Gwinei, archipelagu Bijagos w Gwinei Bissau czy Cap Skirring w Senegalu a nawet są i miejsca do nurkowania niedaleko Bureh (Banana Island). Mimo że w samej stolicy po mieście poruszaliśmy się tuk tukami to jednak okolice zwiedzaliśmy naszym jeepem. I przedostatniego dnia naszego pobytu znowu nam zastrajkował. A konkretnie klocki hamulcowe rozsypały się, bo nie dały rady stołecznym wzniesieniom i stromiznom. Na szczęście w lokalnym warsztacie usłyszeliśmy dobrze już znane afrykańskie „no problem”. Daliśmy chłopakowi z warsztatu w centrum miasta równowartość 20 dolarów a on od razu pojechał w sobie znanym kierunku. Nie minęła godzina jak z jakieś hurtowni przywiózł nowe opakowanie z naklejką „dedykowane do Jeepa Grand Cherokee” i fakturą na prawie taką samą kwotę. Kolejna godzina pracy warsztatu i można było bezstresowo planować powrotną drogę do Gambii. Stwierdziliśmy, że jedziemy główną drogą Freetown – Konakry a przed samą stolicą Gwinei odbijemy na północ w kierunku Kindia by w Labe zatoczyć koło. Kolejna przygoda to samo przejście graniczne, bądź co bądź największe pomiędzy tymi państwami dodatkowo zlokalizowane na najlepszej, najszerszej i głównej drodze. Różne granice przekraczaliśmy w Afryce, ale to zdecydowanie biło dodatkowo granicę absurdu biurokratycznego. O ile do Sierra Leone wjechaliśmy dosyć specyficznie, tak wyjazd już nie był taki prosty jak byśmy chcieli. Na dzień dobry mieliśmy mierzenie temperatury, potem kolejny pan bierze paszport i spisuje ręcznie pomiar do wielkiego zeszytu wraz ze wszystkimi danymi osobistymi jak i serią, data ważności, datą wydania oraz numerem paszportu. Kolejny etap to kolejna osoba spisująca to samo, następne okienko celnicy i znowu wszystkie nasze dane skrupulatnie notują. Jeszcze inni sprawdzają papiery samochodu znowu całość przepisują do rubryk i potem dalsze przepisywanie. Wszędzie trzeba czekać by na końcu otrzymać pieczątkę wyjazdową i po jej uzyskaniu znowu na coś czekać ... A następnie zaczyna się podobna zabawa by dostać się do Gwinei. Zaraz za granicą, kiedy myśleliśmy, że już wjechaliśmy na dobre to jacyś wojskowi się nami zainteresowali a potem służba celna i następna kontrola. Ostatecznie jakiś mundurowy zapytał czy nie podwieziemy go do Konakry. Myślę, że to był też jeden z powodów, że nas zatrzymali. Oczywiście z przyjemnością go zabraliśmy. Zawsze z takim urzędnikiem w mundurze to łatwiej jest na kontrolach policyjnych. Zresztą na licznych dalszych punktach miało to pokrycie w tempie naszego przejazdu.
Z nowym kolegą właściwie zatrzymywaliśmy się tylko po to by chłopak przywitał się z przyjaciółmi na służbie, bo o nasze papiery nikt już nie pytał. Z tego co zrozumiałem chwalił się, że znalazł szybki, wygodny i darmowy transport od granicy. Zawsze mam wrażenie ze w zachodniej Afryce wszyscy się ze wszystkimi dobrze znają. Na wieczór planowaliśmy dostać się do Labe , by poł kolejnego dnia poświecić na majestatyczne wodospady w rejonie Futy Djalon. Teoretycznie trasa Freetown - Labe można zrobić w jeden kilkunastogodzinny dzień jazdy. No pod warunkiem, że ma się bezawaryjne auto. Nasze spłatało nam figla w najmniej oczekiwanym momencie. Gdzieś za Kindia a przed Mamou zepsuło się sprzęgło i skrzynia biegów. Cud sprawił ,że ledwo dojechaliśmy do jakiegoś mechanika. Tyle że warsztat miał pod gołym niebem. Kiedy zaszło słońce powiedział, że już dziś go nie naprawi. O dziwo znaleźliśmy 2km dalej całkiem niezły hotel jak na sytuację i miejsce w której się znaleźliśmy. Dostaliśmy cały domek z 2 pokojami chyba z 6 dużymi łóżkami do wyboru. Oczywiście z zastrzeżeniem, że każdy ma swój pokój i swoją łazienkę. Pominę ogromne warstwy kurzu i estetykę kafelek podłogi i łazienki. Ważne, że z kranu leciała zimna woda, działało oświetlenie i można było się umyć a łóżka okazały się bardzo wygodne. Zresztą byliśmy tak zmęczeni, że na tamten moment uważaliśmy ten obiekt za wygraną w lotto. Obsługa w ramach dodatkowego room service przyniosła nam a jakże zimne piwo na dobry sen. O większym luksusie w tej części Gwinei nawet nie marzyliśmy.

Máte zájem se podobné expedice za účasti zkušeného českého průvodce zúčastnit? Pokud Vás podobné dobrodružství láká, dejte nám to prosím vědět níže v anonymním dotazníku a nebo nám napište svoje nápady a představy do kontaktního formuláře pod článkem.